logo

Chapter VI: Don't panic Philip!

Chapter VI: Don't panic Philip!  

            Jack podtrzymywał swojego ojca, który ledwo stał na dwóch nogach. Do blaszanej szopy wpadł zdyszany Philip. Xavier zdołał opowiedzieć już Jackowi całą historię o klątwie, która ciąży nad miastem i poświęceniu, jakie może je uratować.
- Jack! Aerodactyl masakruje miasto. To jakaś rzeź – wydyszał, wspierając dłonie na kolanach, które były lekko zgięte.
- Wiem. – Blondyn posłał mu pytające spojrzenie. – Stara przepowiednia etc. Zresztą musimy przetransportować mojego starego do.

- Ej tylko nie starego – żachnął się Xavier i wycofał swoją dłoń z ramienia Jacka. – Mam jeszcze w sobie dużo energii, a teraz pozwól, że zajmę się sam sobą – powiedział, chwytając się za ranę, którą miał na klatce piersiowej, wciąż powoli sączyła się z niej krew.
- Tato, ale ty?
- Wziąłeś mojego Slowbro, prawda? – zapytał, ignorując troskę syna.
- Tak, proszę. – Podał mu nie wiedząc czemu ojcu, tak zależy na odzyskaniu swojego pokemona.
- No to świetnie. Idźcie ratować miasto, przed Kabutopsem i Aerodactylem, a ja się podleczę trochę – powiedział, uśmiechając się. Po chwili z czerwonego promienia uformował się różowy stworek, o tępym spojrzeniu. – Leczniczy puls! – nakazał, a pokemon skierował łapki do swojego brzucha i fala fioletowych obręczy uderzyła w Xaviera, którego rany zaczęły się zabliźniać. – No już! Na co czekacie! Biegnijcie!

            Jack wciąż stał, wpatrując się w swojego ojca. Philip zdołał już odpocząć. Wyprostował się i zmierzał ku wyjściu, wiedząc, że Jack zaraz ocknie się i popędzi ile sił w stronę miasta. Nie minęła minuta, a brunet zdążył wyprzedzić Philipa.

            Jack rozejrzał się nerwowo po mieście i zobaczył na jego wschodnich krańcach latające stworzenie, które ze swojego pyska wypuszczało pomarańczową wiązkę energii.
- Właśnie o tym ci mówiłem – powiedział Philip, dochodząc do skołowanego Jacka. Wtem biały strumień trafił latające stworzenie, które zaczęło bezwładnie spadać na ziemie. – Ach, zapomniałem dodać, że Misty i jej mama zabrały się za porządki, ale mimo wszystko powinniśmy im pomóc – dodał.
- Myślę, że to nie nasza sprawa. Pani Blueshell sobie poradzi z nim – odparł. – My powinniśmy dorwać te psychopatki. Wciąż się zastanawiam, po jakie licho uwolniły apokalipsę? Nie sądzę, że chciały zgładzić całą wyspę od tak, w szczególności, że da się ją odratować – mówił, zastanawiając się nad prawdziwym motywem.
- Myślisz, że mają większy plan?
- Na pewno, po co stłukły cenny puchar? Podejrzewam, że chcą dorwać Latiosa, albo Latiasa. Tylko w ten sposób mogły ich wybawić z kryjówki– stwierdził, spoglądając na Arcanine. – Nie ma czasu. Wsiadaj ze mną na Arcanine. Pomożesz nam stary druhu? Wytropisz je? – Pokemon skinął swym białym pyskiem i szczeknął wesoło.

            Już po chwili Jack wskoczył na grzbiet czerwono-czarnego wilczura, chwytając dłońmi jego białą grzywę niczym uprząż. Philip wszedł nieco mniej pewnie i wtulił się w Jacka, niczym małe, przerażone dziecko w nogę swojej matki.
- Spokojnie, ponoć masz Rapidasha – przypomniał mu Jack, czując się nieco skrępowany tą bliskością.
- Jesteś geniuszem – mruknął i chwycił za pokeball. Jack przewrócił oczami.
- Nie mamy czasu! – ponaglił.
- Sekundę, no!

            Rapidash stanął obok Arcanine i wesoło zaryczał, wierzgając swoimi kopytami.
- No już, już. Jesteś wspaniała! – pochwalił Philip, rozumiejąc, że jego pokemon jest bardzo próżny. Stworek prychnął tylko, a z jego nozdrzy wydobyły się małe płomyczki. Philip bez trudu dosiadł Rapidasha.
- Skończyłeś już te ceremoniały? – syknął ponuro Jack.
- Ta.

            Ruszyli.

            Jack rzecz jasna prowadził, gdyż jego pokemon bez trudu swoim wyjątkowym zmysłem węchu odnajdował trop, który prowadził ich do szalonych lesbijek. Pokemony dawały z siebie wszystko, a oni ku zdziwieniu Jacka, zbliżali się w stronę toczącej się bitwy.
- Po jaką cholerę one pchają się w stronę tej walki? Tam jest przecież dużo policji? – mruknął nie będąc do końca pewnym co ma o tym myśleć.
- Hmm… może chcą pochwycić Aerodactyla?
- Wątpię. Przecież mogą złowić Latiosa i Latiasa. Osobiście…
- Zespół R bierze wszystko, tacy już są – odparł blondyn, przypominając sobie swoją walkę z nimi na farmie Mitchella. Wzdrygnął się na myśl o chłopaku, a potem spojrzał na Jacka, któremu nie chciał zrobić tego samego.

            El i Jo błyskawicznie przemierzały miasto za pomocą Spinaraka, który trzymał się dłoni El i wystrzeliwał kolejne nici pajęczyny, których kobieta używała jak małpy lian. Jo chwytała się jej mocno w pasie. Pędziły w stronę plaży, nie świadome, że ktoś cały czas depcze im po piętach.

            Nagle strumień ognia przerwał jedwabną nic, a kobiety upadły na beton, turlając się jeszcze przez ułamek sekundy. Jack i Philip zeskoczyli ze swoich pokemonów i stanęli triumfalnie nad kobietami. El dźwignęła się ciężko na prawej ręce, mrucząc coś pod nosem. Fioletowym okiem spoglądała nienawistnie na trenerów. Spojrzała odruchowo na Jo, która przekręcała się na lewy bok, mamrocząc coś.
- Myślałyście, że uciekniecie? – prychnął rozzłoszczony Jack.
- A ty jesteś nagle synciem tatusia?
- Nie rozumiem – powiedział zbity z tropu.
- Uciekło się parę lat temu, a teraz nagle taka czułość. Słodkie i sztuczne.
- Skąd…
- Nie ważne, to twój koniec! Koffing pokaż mu błotny strzał – nakazała.

            Jack był poza polem walki, więc nie zdążył zareagować. Jego twarz pokryła się błotem, a on upadł na ziemie.
- Jack! – krzyknął Philip, biegnąc ku niemu. Odwrócił głowę w stronę El, nie tracąc uwagi. – Rapidash, ognisty błysk! – Słup czerwonego ognia pomknął w stronę Koffinga.
- Ochrona! – rzuciła spokojnie. Zielona tarcza, skutecznie zatrzymała czerwony płomień.
- Stawaj do walki, a nie się chowasz za tak nędznymi atakami! – warknął.
- Nie rozśmieszaj mnie – odparła z pogardą. – Ja mogę cię załatwić takim Koffingiem.
- Spróbuj! – wycedził.
- Słodziutkie! – skomentowała. – Koffing, smog!

            Przestrzeń pomiędzy rywalami pokryła się ciemnozielonym dymem, który utrudniał oddychanie. Philip wiedział, że jest w opałach, lecz miał plan.
- Krabby, bąbelkowy promień. – Tuż przy nim znalazł się wodny pokemon, który otworzył swój pyszczek. Białe bańki zetknąwszy się z błotną mazią na twarzy Jacka bez problemu usunęły ją.
- Dzięki – wyszeptał Jack.

            Coś wyłoniło się z ciemnej chmury i Philip upadł na ziemie, a nad nim wesoło dryfował Koffing.
- Chyba nie myślałeś, że będę atakować pokemona – zaśmiała się El. Jo właśnie się ocknęła, spojrzała na swoją miłość i uśmiechnęła się triumfalnie.
- Wymordujmy ich! – rzuciła żądna ich krwi.
- Wiesz co? Masz rację, zaleźli mi za skórę. Mam ochotę na mały rozlew krwi, jak nie ten Flamento to tamten – szydziła.

            El upadła na ziemie, kiedy fioletowa kula wypadła zza chmury z impetem, uderzając ją w głowę.
- Cholera – jęknęła, zbierając się do wstania.
- Nie gadajcie tak dużo – rzucił Jack.
- Miłość poczeka – zaśmiał się Philip, czując satysfakcję. Dym rozpłynął się w powietrzu i na polu walki został tylko Raichu, Deseon Jack i Philip za nimi Rapidash i Arcanine. Naprzeciw stała El i Jo wraz z Koffingiem i Spinarakiem.
- To co sparing czy od razu mamy wam dołożyć? – zasugerował Jack. Philip spojrzał na niego z przerażeniem.
- Jack – jęknął.
- Spokojnie – powiedział kącikiem ust do Philipa, chwytając go za rękę, jakby miał zamiar go obronić.
- My się tak nie bawimy – powiedziała pewna siebie Jo.
- Nie? – zapytał Jack, jakby chciał jej zasugerować, że to błędna odpowiedź.
- Nie! – krzyknęła z całej siły. Jack skinął tylko palcem, a Arcanine przy użyciu ekstremalnej prędkości powalił ją. Dziewczyna nie mogła się wyswobodzić, będąc przygwożdżona do betonu wielkimi łapami.

            Philip miał ochotę coś powiedzieć, jednakże zdał sobie sprawę, że to nic nie zmieni. Chęć walki jaką miał Jack, była nie do okiełznania. I choć Philip chciałby mu powiedzieć, jak bezmyślnie postępuje, pozwalając im na wyciągnięcie pokeballi, niczego to nie zmieniało.
- Jack – wyszeptał. Tym razem w jego głosie pojawił się strach.
- Dobra słodziutki. Chcesz walki? To ją dostaniesz – powiedziała El wstając.
- Arcanine powrót. – Ognisty stworek zniknął w czerwonym blasku.
- Co ty? – zapytał Philip, nie wierząc w to co widzi.
- Zaufaj mi – wycedził.

            Na polu pojawił się jeszcze jeden pokemon. Olbrzymi zielono-brązowy. Przypominał dinozaura – Ankylozaura. Z tym, że jego grzbiet stanowiło mini środowisko.
- Skąd do cholery ona ma Torterrę? – jękną Jack widząc masywnego pokemona.
- Mogliśmy je mieć z głowy – przypomniał mu Philip. - Cóż męcz się z Torterrą, ja załatwię Koffinga.
- Ale ja mam przewagę typu – stwierdził.
- Och, Torterra ma miażdżącą przewagę typu i gabarytów nad moją Raichu. A skoro taki z ciebie kozak, to szalej! – rzucił wyzywająco.

            Walka rozgorzała na nowo. 

            - Trzęsienie ziemi! – zaczęła Jo. Philip syknął coś kącikiem ust, po czym skupił się na polu walki. Potężny, trawiasty pokemon oderwał przednie nogi od podłoża i uderzył nimi, wprawiając beton w lekki falowanie. Fala rozchodziła się półkolem i mknęła w stronę Raichu i Deseona.
- Deseon, wzbij się!
- Raichu, użyj ogona jako sprężyny, a potem stalowy ogon. – Deseon zwinnym susem przemieścił się, po czym znalazł się w powietrzu. Raichu odbiła się na swoim ogonie, wzbijając się w powietrze.

            Fala atak rozchodziła się coraz dalej. Rapidash uderzył kopytem o beton, a spod jego ciężaru wystrzeliła biała smuga światła rozrywająca podłoże. Biały strumień światła zetknął się z falą trzęsienia ziemi, niwelując atak.
- Nie gracie fair! – krzyknęła Jo. – Dwa na dwa. Nie możecie używać trzeciego pokemona.
- A wy atakować trenerów – powiedział Philip. El skrzywiła się, słysząc to. Deseon wskoczył na Torterrę, a Raichu już wbijał stalowym ogonem Koffinga w podłoże.
- O czym ty mówisz? – Jo udawała oburzoną, choć jej głos wydawał się być nienaturalnie wysoki.
- Zrozumiałem to dopiero teraz. Zastanawiało mnie, jak tak szybko załatwiłyście Jacka i jego ojca. W końcu jeden z nich jest wicemistrzem, a wy cóż, nie wyglądacie an takie, co biorą udział w lidze – skomentował z pogardą. – Po pierwsze atakujecie szybko, zanim ktoś się zorientuje co się dzieje. Po drugie uderzacie w trenera, tak żeby nie miał szans zareagować. W bezpośredniej konfrontacji jesteś beznadziejne – prychnął.
- Chyba ktoś dawno Ci nie dokopał lalusiu – warknęła Jo, wciąż udając spokój, lecz jej zaciśnięte pięści mówiły wszystko.
- A już myślałem, że wypadłem z formy – zaśmiał się Jack. – Tak czy siak, mamy was! Deseon, trzęsienie ziemi!

            Jo wzdrygnęła się widząc, w jakim jest położeniu, a raczej w jakim położeniu jest Torterra. Otóż na jego grzbiecie znajdował Deseon, który podskoczył z gracją nieznacznie w górę. Po czym opadając jego łapki zesztywniały, jak i całe ciało – uderzył.

            Torterra ryknął, po czym opadł na nogi i ciężko dysząc, patrzył przed siebie, zaś jego ciemne 
oczy wydawały się być nieobecne. Koffing wykorzystał tę chwilę nieuwagi i zepchnął Deseona z Torrtery, używając akcji.
- Raichu, urok! – Pomarańczowy stworek stanął na jednej łapce, składając ze sobą swoje dłonie i uśmiechnął się, spoglądając dużymi oczami na fioletową kulę, która już po chwili błogo lewitowała.
- Szlag! – jęknęła El.
- Coś się stało? – zadrwił Philip, odczuwając satysfakcję.
- Koffing, zasłona dymna. Uciekamy!

            Torrtera zniknęła w blasku czerwonego promienia, Koffing szybował beztrosko pozostawiając za sobą ciemnozielony dym. Philip błyskawicznie wyciągnął pokeball, zanim dym zdołał do nich dotrzeć.

            Już po chwili niebieski nietoperz, za pomocą fioletowych skrzydełek przeganiał toksyczny dym. Było już niestety za późno. Kobiety zniknęły.
- Ale jak to? – zdziwił się Philip. – Nie mogły tak szybko!
- Spójrz – powiedział Jack, wskazując dłonią na odchylony właz do kanalizacji. – Przyznam są bardzo pomysłowe. Może nie są najlepszymi trenerkami, ale są inteligentne -  przyznał.

            Jack już widział takich trenerów i wiedział, że z nimi jest najwięcej problemu. Nie trzeba nie wiadomo jak ćwiczyć, jeśli umie ruszyć się głową. Czasami to jest lepsze od talentu. Te dziewczyny na pewno były bardzo kreatywne, więc zignorowanie ich nie wchodziło w grę.
- Musimy je odnaleźć – powiedział, kierując się w stronę otwartego włazu.
- Do ścieków? Zdajesz sobie sprawę, że – nie dokończył. Jack schodził już na dół. Philip wziął głęboki oddech i ruszył za nim.

            W jego klatce piersiowej pojawił się dziwny ciężar, który pulsował, sprawiając, że nie mógł myśleć trzeźwo. Jego serce zaczęło szybko bić. Nie mógł się pozbyć uczucia, że coś jest nie tak, że coś się stanie. Wiedział, że gonitwa w ściekach jest najgłupszym ze wszystkich możliwych rozwiązań.

            Zacisnął pięści i pozbył się wszystkich czarnych scenariuszy, które pojawiły się w jego myślach. Ruszył do przodu, powoli wycofując swoje pokemony.

            Strzał!

            Głowa Jacka zniknęła w dziurze, a Philip starał się zrozumieć, co też wydarzyło się przed chwilą. Jego serce zaczęło szybciej bić, a on nie zważając na niebezpieczeństwo rzucił się biegiem w stronę dziury, w której przed chwilą zniknął Jack.

            - Jack! – krzyknął, biegnąc. Chciał usłyszeć jego głos, chciał wiedzieć, że nic się nie stało, ze on jest jeszcze przytomny. Jego serce waliło jeszcze mocniej.

            Klęczał – a więc żył.

            Philip obserwował go z góry. Brunet przytrzymywał swoją prawą dłonią, lewę ramię.
- Postrzeliły mnie, uciekły, gdy tylko Deseon zaatakował je stalowym ogonem – opowiedział mu. – Cholera, ale boli! – jęknął, przyciskając dłoń do rany. Czuł, jak z pomiędzy palców wypływa mu ciepła, lepka ciecz. Nie miał odwagi spojrzeć na to miejsce. Nie chciał pogorszać sytuacji.
- Zaraz do ciebie zejdę i cię wyciągnę – oznajmił Philip, czując, że jego serce nieco zwolniło, a świadomość zaczęła mu powracać.
- Nie ma czasu, musimy…
- My nic nie musimy! – warknął Philip, już schodząc na dół. – Ty musisz do szpitala, one i tak uciekają, a my nic nie zrobimy z twoją raną.
- Ale… To ty biegnij za nimi! – rzucił Jack.
- I zostawić cię tu samego, przecież ty nawet nie wyjdziesz przez ten właz, a skoro to są ścieki, to nie zdziwię się, jak jakiś dziki Muk przez przypadek cię udusi. Sam bym to zrobił – zaśmiał się, choć wcale nie czuł przyjemności z żartu. Miał silną ochotę zadać ból Jackowi, taki sam, jak i on teraz odczuwał.

            Razem powoli wspięli się po drabince. Philip pomógł dosiąść Jackowi jego Arcanine i razem ruszyli w stronę szpitala, do centrum.

            Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że Jo i El wcale nie nawaliły, a zbliżały się do miejsca docelowego. Były coraz bliżej plaży, wiedząc czego im tak naprawdę potrzeba.

            Parę godzin później Jack leżał na oddziale z zabandażowanym barkiem. Philip siedział przy jego łóżku.
- I właśnie, dlatego nie lubię nikomu mówić o swoich uczuciach – powiedział stanowczo. Jack przewrócił oczami.
- Jak widzisz wciąż tu leżę – oznajmił.
- Dzięki mnie!
- No tak, ale i tak bym się wydostał stamtąd. Nie chciały mnie zabić, tylko osłabić. – Philip zmarszczył czoło i rzucił okiem jeszcze raz na jego ranę.
- Nie uważasz, że to było dziwne?
- Co?
- To, że mogły cię zabić. Byłeś odwrócony plecami. To był idealny moment, żeby strzelić choćby w serce, nie mówiąc o tym, że mogły pójść na całość i skasować ci mózg, którego i tak chyba… - nie dokończył, bo Jack posłał mu już złośliwe spojrzenie.

            Po chwili milczenia, Jack jednak się odezwał:
- W sumie masz rację, nie zastanowiłem się nad tym, ale miały szansę mnie zlikwidować – przyznał. – Może nie chciały robić sobie dodatkowych problemów. Pewnie i tak mają na pieńku z prawem.
- Sprawdziłem to, a raczej ich – napomniał Philip. – Są poszukiwane w sprawie wielu morderstw i kradzieży. Raczej nie krępują się przed zabiciem świadków, czy też innych osób, które się im napatoczą.
- Czyli co?
- Wiesz. Porwały twojego ojca, ciebie nie zabiły. W tym jest. Jest jakaś logiczna całość.
- Jego chciały zabić – przypomniał.
- Tak, ale zważ na to, że miał zabić jego, a nie ciebie. Miały tyle okazji – mówił.
- Ale im się nie udało – stwierdził chłodno Jack. – Nie przejmuj się, może mają jakieś dziwne wytyczne. Nie wiadomo dla kogo pracują.
- I właśnie to mnie martwi – przyznał Philip.

            Jack wziął głęboki oddech. Na jego twarzy pojawił się grymas, gdyż odczuł swoją ranę, która teraz piekła go niemiłosiernie. Philip odruchowo złapał go za rękę i mocno ścisnął.

            Poczuł przyjemne ciepło, które rozchodziło się od jego dłoni i wypełniało całe ciało, lecz w jego gardle pojawiło się nieprzyjemne uczucie. Zupełnie jakby ktoś założył mu metalowy pierścień, który zaczął się zaciskać.

            Jack uśmiechnął się do niego, a potem prychnął śmiechem. Philip cofnął rękę i patrzył na niego chwilę.
- Ten strach w twoich oczach – zaśmiał się – bezcenny.
- Boję się o ciebie debilu! – warknął i uderzył go w ramię, które na całe szczęście nie było zabandażowane.
- Boisz się tego – stwierdził, chwytając go za rękę. – To nawet urocze.
- Ha, ha. Śmiej się dalej – prychnął Philip, wstając.
- A ty dokąd?
- Przyniosę ci kawę, w razie jak będziesz pyskował to omyłkowo wyleję na ciebie wrzątek – skomentował.

            Blondyn wyszedł na korytarz. Ruszył w stronę automatu, który stał tuż obok schodów, prowadzących na niższe piętra. Przemierzał pomieszczenie o białych ścianach, co chwile mijając rząd zielonych, drewnianych krzesełek przerwanych przez kolejne drzwi z numerem sali.

            Zza automatu wyszedł Xavier Flamento. Wyglądał już całkiem dobrze. Za nim szedł Slowbro, który kołysał swoim ogonem. Xavier nie wyglądał na wesołego. Jego źrenice były wyraźnie rozszerzone, a twarz wyjątkowo blada.
- Gdzie on jest? – zapytał, wpatrując się w Philipa.
- W Sali numer dziewięć. Ma się całkiem dobrze. – Philip starał się go uspokoić. Myśląc, że to jest przyczyną jego stanu.
- Dziękuję – odparł Xavier i ruszył nie zamieniając z nim żadnego słowa więcej.

            Xavier kuśtykał. Zupełnie jakby coś mu się przytrafiło w lewą nogę.

            Przekroczył próg pokoju, zobaczył swojego syna, który wpatrywał się w szpitalne okno. Po błękitnym niebie sunęły jakieś pokemony ptaki. Xavier odchrząknął, a Jack odwrócił głowę, by zobaczyć kto go odwiedził.
- Tato – ucieszył się. – Czy coś się stało? – zapytał poważną minę ojca.
- Cieszę się, że nic ci się nie stało – zaczął, zbliżając się do łóżka. – Problem w tym, że nie udało się nam ich powstrzymać.
- Ty wiesz, po co one przyszły?
- Nie, nie wiem – odparł. – W każdym razie zdobyły krew Aerodactyla. To było dziwne, zanim się zorientowaliśmy co się dzieje, te zdołały powalić go i poderżnąć mu gardło. Pani Blueshell zauważyła, że przystawiły mu do gardła fiolkę, którą napełniły. Osobiście nie mam pojęcia po co chciały to zrobić. Po co zespół R, chce krwi takiego pokemona.
- Może do klonowania ? – stwierdził Jack, szukając logicznego wytłumaczenia.
- Klonowania? – zdziwił się Xavier i poddał tę myśl analizie. – Wątpię – stwierdził pewnie. – Już taniej jest wydobywać skamieliny, a myślę, że to kosztowałoby ich mniej wysiłku niż cała ta akcja.
- Więc?
- Nie wiem, ale wiem, że są bardzo skupieni wokół naszej rodziny.
- Myślisz, że to ma związek z…
- Tak, tak właśnie myślę. Powiedzmy, że trochę mi opowiedziały w tej szopie. Nie zbyt dużo, ale stwierdziły, że nie mogą cię tknąć, bo ktoś ma cię sprzątnąć.
- Och, dzięki tato! – jęknął Jack. – Nie ma to jak fachowe pocieszenie. Ktoś chce naszej śmierci i kolekcjonuje przedmioty, a raczej rzeczy. Nie wiem jak określić krew tego pokemona. Mniejsza o to. Kolekcjonuje je po co?

            Xavier nie umiał odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę tylko z jednej rzeczy. Nadchodzi. Tylko co? To było pytanie, na której nie potrafił sobie odpowiedzieć i po części nie chciał sobie udzielać na nie odpowiedzi. W końcu to wszystko zbliża ich do apokalipsy, którą albo przetrwają, albo zginął. Wielkie przeznaczenie.

            Jack nie myślał tak intensywnie o całej sprawie. Informacja o tym, że ktoś czyha na jego życie, spłynęła po nim niczym strumień wody po Steelixie. Uśmiechnął się, gdy do pokoju wparował blondyn z ciepłym napojem i dla niego już nic się nie liczyło. Jeśli miał umrzeć, chciał spędzić ten czas z Philipem.

            Xavier wyszedł, nie chcąc przeszkadzać im w pogawędkach. Sam musiał się z kimś skontaktować w sprawie tych dziwnych wydarzeń.

            - Co się stało? – zapytał Philip. Jack rozszerzył oczy, jakby zdziwiło go pytanie. – No w sensie z jego nogą?
- Nogą? – Jack zmarszczył brwi.
- Kulał.
- Nie zauważyłem. Może coś się wydarzyło na plaży.
- Był tam?
- Tak.
- A one?
- Też były i najwyraźniej wzięły co chciały – stwierdził Jack, biorąc ciepły napój.
- Czyli? – ciągnął dalej Philip.
- Krew Aerodactyla, jeśli to ci pomoże – stwierdził, nie kryjąc poirytowania.

            Philip zamilkł na chwilę i przysiadł na łóżku Jacka. Myślał o tym dość intensywnie. Po co zespołowi R krew prehistorycznego stworzenia? Po co im w ogóle krew jakiegokolwiek pokemona? Przecież to banda złodziei, nie morderców, czy wybitnych naukowców.

            Wtem coś mu przyszło na myśl.
- Jack – odezwał się.
- Tak?
- Bo widzisz, parę tygodni temu, jak podróżowaliśmy z Kyle’em i byliśmy w drodze do Cianwood City, to natknęliśmy się na zespół R. A raczej on i Caroline – wspominał. – Wtedy ponoć zespół R ukradł, a raczej wyrwał serce czerwonego Gyaradosa.
- Po co im serce? – zastanowił się Jack. To nie miało najmniejszego sensu. Przecież czerwony Gyarados jest bardzo cenny. Nie tylko jako wyjątkowo silny pokemon, ale także obiekt badań. Od kilku lat ludzie próbują wyizolować gen odpowiedzialny za Shiny formę.
- Myślę, że chcą coś przywołać, albo wykonać jakiś rytuał. Caroline opowiadała mi już kiedyś o czymś takim, że chcieli zawładnąć światem poprzez Arceusa. Może znaleźli nową możliwość – zastanowił się.
- To brzmi dość logicznie, jednakże coś mi mówi, że coś nam umyka. A poza tym zespół R to banda złodziei, ale pamiętaj, że są racjonalistami. Nie bawią się w czary, mity i legendy, jeśli ich nie sprawdzą.
- Może to sprawdzili.
- Wątpię. Może do przypadkowy ciąg. Krew Aerodactyla to na pewno cenny towar naukowy i genetyczny. Serce Gyaradosa? Może wykorzystali do tworzenia nowego pokemona. Może właśnie to robią. Próbują poskładać nowego pokemona – wywnioskował Jack.
- To jest naciągana teoria.
- Podobnie, jak rytuał – stwierdził Jack.

            Rozmowa na tym się zakończyła. Resztę dnia spędzili w większości milcząc lub przytulając się do siebie.


            Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego co nadchodzi. A El i Jo już były w drodze do Olivine City, by udać się to swojej siedziby, która znajdowała się…
___________
Dzień dobry, Kochani!
Co się stało? Chyba się ociągałem, rozdział mógł być gotowy co najmniej dwa tygodnie temu, ale oczywiście, ja nie potrafiłem go dokończyć, więc jest dopiero teraz. Mini seria, niestety nie cieszy się taką popularnością, ale na pocieszenie 7 będzie ostatnim rozdziałem. Zobaczymy jak dam sobie radę z nim. Nie piszę na siłę po prostu, jak to miewałem na początku, ale wtedy też mnie wena nosiła. Tak czy siak postaram się, by jeszcze w tym miesiącu przynajmniej ten jeden rozdział się pojawił. Powiem tyle Forest, Chris i umierający ktoś... 

1 komentarz:

  1. No to sytuacja się uspokoiła, chociaż na chwilę. Nie mogę pojąć co oni z tej krwi i serca zamierzają zrobić, jednak mam nadzieję, że to będzie coś interesującego. Powiem tak, starałem się, ale nie mogę zaakceptować tego yaoi w twoim opowiadaniu, tak z perspektywy czasu patrzę i stwierdzam, że kiedy był sam Philip jako gej i samozwańczy homoseksualista Jack to wtedy było dobrze. Lecz kiedy obydwaj panowie zaczęli mieć ze sobą kontakt to już tego znieść nie potrafię, na tą chwilę :D. Mam nadzieję, że ten umierający ktoś nie będzie jedynie umierający, ale i tak przeżyje. W każdym bądź razie zobaczymy, do następnego! ;)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy